Wszelkie poprawki dotyczace składni, języka lub interpunkcji naniosę w ciągu tygodnia :)
Drzwi karczmy
otwarto, a blask bijącego z wewnątrz światła padł na ciemne, szynkarskie
dzielnice, podwórze rozbrzmiało od głosów pijatyki i burdy, która wrzała
wewnątrz karczmy. Niedługo potem potężny barman w tłustym fartuchu wyrzucił
przed lokal poobijanego chłopa, na odchodne prezentując mu solidnego kopa. We
wnętrzu nieco ucichło, a gdy zamknięto drzwi goście powrócili do zabawy.
Jasiek podniósł się z ziemi otrzepując ubranie
z piachu i wycierając w rękaw krew, która powoli sączyła się z jego wargi.
-Psia ich mać!- szeptał pod
nosem – Przecież małe szachrajstwa w karty to jeszcze nie powód do awantury. Ale
skoro w mordę dostałem, to ich pieniądze sobie zatrzymam. – namacał sakiewkę z
monetami i uśmiechnięty powędrował do swojego domu.
***
Obudził się
wczesnym rankiem. Promienie słoneczne prześlizgując się przez dziurawe zasłony
jak zwykle urządzały sobie wesołe harce na jego twarzy. Poszedł do studni. Zmył
z siebie pospiesznie wszelkie pamiątki z poprzedniego wieczoru, zaprał koszulę
i zszedł do kuchni pomagać matce w przygotowaniu śniadania. Po raz kolejny
czekała na niego jajecznica i zsiadłe mleko. Wiedział, że nie może pozwolić
sobie na wybrzydzanie, ale jednolita dieta powoli zaczęła go drażnić.
Tym razem
śniadanie ciągnęło się niemiłosiernie. Musiał powoli i ze szczegółami tłumaczyć
jak zeszłego wieczoru stanął w obronie wiejskiej dziewczyny przed trzema
podpitymi rabusiami. Oczywiście dzięki jego niebywałemu sprytowi i dobrej
sprawności fizycznej bez większego trudu poradził sobie z oprychami.
-… i stąd ta
rozcięta warga, mamo. Ale to przecież nic, moim obowiązkiem było stanąć w
obronie dziewczyny! – powiedział bohatersko wypinając pierś.
Matka spojrzała
na niego z politowaniem i powiedziała:
-Dobrze już. A teraz musimy poważnie porozmawiać.
Krucho z pieniędzmi, a żyć trzeba. – westchnęła ciężko i zaczęła zbierać naczynia
ze stołu – Weźmiesz Łaciatą i sprzedasz ją na targu. Sprzedaj ją dobrze i kup
cos w zamian, bo inaczej…
Znał to już na pamięć. Przez ostatnie kilka lat
pozbywali się z wolna swojego majątku, by ledwie wiązać koniec z końcem. Gdyby
nie gra w karty i parę sztuczek, które pomagały mu wygrywać, już dawno
znaleźliby się na ulicy i jak dziady musieliby wędrować od wioski do wioski w
poszukiwaniu zajęcia. Poza tym ciężko byłoby dostać wtedy piwo. A piwo lubił.
Tak więc dzięki motywacjom rodzinno-alkoholowym udawało mu się jeszcze utrzymać
rodzinę we względnie dobrej sytuacji. Poszedł do obory, poklepał krowę w bok
jakby na pożegnanie i poszli na targowisko.
Handlarzy było wielu. Przekupki sprzedawały
przeważnie warzywa i owoce, niektóre oferowały miód z przydomowych barci, inne
zapewniały o skuteczności ziół i specyfików na wrzody, opryszczki i
natarczywych chłopów. Niektóre handlowały pomniejszymi wyrobami w postaci onuc,
serwetek, czy ręcznie robionej biżuterii. Oferta ta skierowana była w
większości do miejskich kobiet, więc cena była odpowiednio wyższa. Nie brakło
oczywiście zwierząt wszelkiej maści, od kur i gęsi, przez świnie, na koniach,
krowach i wołach kończąc; wszystko to tworzyło niewyobrażalną kakofonię
dźwięków. Nie brakowało także nędzarzy, którzy wyprzedawali rodowe ryngrafy,
fragmenty niegdyś świetnych zastaw stołowych, szable, stołki, ozdobne hafty-
słowem wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Znalazł się nawet wariat, który
wyprzedawał fasolę za srebrny talar od sztuki, zapewniając przy tym, że na
pewno się zwróci.
-Zwróci się, pewnie od razu po zjedzeniu- pomyślał
i uśmiechnął się do własnego żartu.
Krowę udało się
sprzedać bez większego problemu miejscowemu garbarzowi, któremu krowia skórka
szczególnie przypadła do gustu. Pieniędzy wytargował niemało; starczyło na kozę i prosiaka. Resztę schował do skórzanego mieszka i powoli wracał z kozą na
powrozie i prosiakiem pod pachą. Usłyszał krzyki parę stoisk dalej i z
zainteresowaniem nadstawił ucha. Okazało się, że dwie kobiet pokłóciły się o
ostatniego okonia przy jednym ze stanowisk. Baby nie patyczkowały się, widać
było, że gotowe są wywalczyć upatrzona zdobycz, co też udowodniły. W ruch
poszły pięści miotając wyćwiczone na pijanych mężach prawe i lewe sierpowe.
Korzystając z zamieszania Jasiek podwędził dwie garści drogocennej fasolki.
Tylko na spróbowanie.
***
Wieczór mijał
spokojnie. Słońce kończyło wędrówkę pozostawiając po sobie pomarańczoworóżowe
wspomnienie. Bardziej leniwi chłopi dopiero zaganiali ostatnie sztuki bydła do
obory, by niedługo po tym udać się do gospody na kufel piwa.
Jasiek tym razem
pozostał w domu i naprawiał uszkodzone przez kozę sztachety. Matka była
zadowolona z syna; według niej koza dawał mleka w sam raz dla nich dwojga, a
mimo lekkiej zwierzęcej wredoty, wydawała się być sympatyczniejsza niż
wszystkie dziewczyny, z którymi zadawał się jej syn. Gdy słońce już niemal
zaszło Jasiek został zawołany na kolację. Tym razem zamiast jajecznicy
zaserwowany było omlet, sałatka warzywna i nieco szynki- posiłek wyglądał
niemal świątecznie. Matka była wyraźnie zadowolona, pozwoliła sobie nawet na
dzbanuszek wina od sąsiadów. Jedzenie ze stołu zniknęło szybko. Matka w bardzo
dobrym humorze udała się spać. Jasiek, z racji, że był jeszcze nieco głodny,
postanowił przyrządzić odrobinę zaiwanionej na targu fasolki. Wstawił gar z
wodą na piec, po czym wyciągnął sakiewkę i zaczął przeliczać pieniądze. Miał
odłożoną małą sumkę na czarną godzinę, a także na nie mniej ciemne nocne
hulanki. Woda w tym czasie się zagotowała, Jasiek wrzucił część ziaren do gara.
Gdy fasola była gotowa, przerzucił ją pospiesznie na talerz, żeby lekko przestygła.
Ukroił chleba, nalał resztę wina i zasiadł do drugiej tego wieczora kolacji.
Spróbował potrawy. Od razu zerwał się z miejsca, podbiegł do okna i wypluł
wszystko.
-Smakuje jak psie
gówno- wyrzucił w eter (a prawdopodobnie wiedział, co mówi) - to pewnie kolejne
z wyrafinowanych dań dla tych, co mają za dużo pieniędzy- mówił do siebie wyzbywając
się reszty jedzenia i pozostałej fasoli na dwór. – Cholera, mogłem dać to tej
zafajdanej kozie, może by od tego zdechła? – rozmarzył się.
Pozmywał po sobie
i poszedł spać.
***
Słońce wschodziło
powoli roztaczając swój blask nad całą doliną. Jasiek wstał tego dnia wyjątkowo
wcześnie, a to za sprawą zaciekłego beczenia kozy. Poirytowany opuścił siennik,
narzucił na siebie kubrak i wyszedł nakarmić i wydoić, jak to nazwał, „meczącą
kupę sierści”. Gdy tylko wyszedł, jego oczom ukazał się niesamowity widok.
Przed domem rosła gruba jak stary dąb, a wielka do samego nieba, olbrzymia
łodyga fasoli.
I w tym momencie
coś sobie przypomniał:
-Siadaj
wnuczku, opowiem pewną legendę, ale tylko pod warunkiem, że przestaniesz łapać
Azora za ogon. Co? To nie ogon, ale za to też masz go nie łapać!
Dawno,
dawno temu, jak mojego ojczulka jeszcze w planach nie było, a nasza wioska
jeszcze nie istniała, stał sobie zamek. Był to zamek dużo, dużo większy niż
wszystkie zamki jakie ktokolwiek widział. Była to twierdza olbrzyma. Pytasz
gdzie się znajdowała? Dobre pytanie! Położony był on wysoko w chmurach i prawie
nikt nie mógł tam dotrzeć. Cała ta dolina obfitowała w dobrobyt, a to za sprawą
kury. Niby normalna kura jakich pełno u nas w kurniku, ale ta jedna była
wyjątkowa. Dlaczego wnusiu? Otóż dlatego, że znosiła złote jajka. Mało kto
widział te królestwo, ale kto je widział, zawsze opowiadał o złotych jajkach.
Podobno byli tacy, co przynieśli je ze sobą. Tak czy inaczej nie wiadomo jak
się tam dostać. Jedni mówią, że trzeba mieć skrzydła i latać jak ptak; inni, że
jest magiczna fasola, po której można się wspiąć do tego królestwa; inni
jeszcze, że trzeba przepłynąć bardzo głęboki wir, a wtedy znajdzie się wysoko w
chmurach, przy samym królestwie. No i tyle. Morał? Jaki morał? Hmm… mówisz, że
każda opowieść powinna mieć morał? To tu
morał jest taki, żeby nie myć się za często, bo od wody choroby można
dostać. I tyle. A teraz leć pomóż babci.
-To pewnie jest
ta magiczna fasola, o której opowiadał mi dziadzia –zamyślił się Jasiek – no dobra,
czas chyba sprawdzić, co jest na górze. Tylko wezmę nóż, bo może się przydać.
Chwilę później
można już było obserwować jak jeden z małorolnych chłopów wspina się na
przerośniętą fasolę w portkach, koszulce, z kozikiem przywiązanym do pasa.
Nieco ponad
godzinę później Jasiek z lekka dysząc wdrapał się na szczyt fasoli, który
kończył się w gęstych obłokach. Niedaleko rysował się zamek. Był ogromny, na
oko dla kogoś czterokrotnie większego od człowieka, nie mógł więc należeć do
nikogo innego jak tylko do olbrzyma. Chłopak postanowił zobaczyć czy legenda
mówi prawdę o kurze, o wspaniałościach, jakie czekały w zamku. A przede
wszystkim chciał zobaczyć olbrzyma. Pierwszy krok jaki postawił w chmurach był
niepewny, na samym początku odnosił wrażenie, że gdy tylko puści fasolę, poleci
na ziemię prędzej, niż zdąży zrugać kozę, za to, że wcześnie wyciągnęła go z
łózka. Jednak nic takiego się nie stało. Chmury okazały się być twardym i
stabilnym podłożem, toteż Jasiek pewnie ruszył w stronę zamku. Stanął pod
drzwiami. Myśl o pukaniu (zwłaszcza w drzwi) szybko go opuściła. Rozejrzał się
i dojrzał szparę w drzwiach, przez która przecisnął się przy niewielkich
trudnościach. Wnętrze zabierało dech w piersiach. Ściany były wyłożone różnymi
rodzajami broni, od mieczy i szabel poczynając przez halabardy, glewie,
partyzany, na młotach i buzdyganach kończąc. Wszystko mieniło się srebrnym
blaskiem, nadając pomieszczeniu magicznego uroku. Meble urzekały licznymi
zdobieniami, krzesła miały wygrawerowane lwy i inne egzotyczne zwierzęta. Szafy
wypełniały misy zdobione półszlachetnymi kamieniami, a wszelkie łychy, chochle
i warząchwie przypominały raczej dzieła sztuki niż zwykłe sztućce. Jasiek
rozglądał się po zamku szukając kury, wpadając w coraz większe zdumienie na
widok wyposażenia, gdy posłyszał miarowe chrapanie z jednego z pokoi. Powoli kierował
się w kierunku dźwięku. Wszedł do ogromnej komnaty przypominającej sypialnię.
Jego wzrok momentalnie przeniósł się na łoże z baldachimem, na którym leżał
półnagi, złoty olbrzym. Wspiął się po pościeli, aby z bliska przyjrzeć się temu
niecodziennemu zjawisku. Delikatnie, żeby nie obudzić olbrzyma, dotknął jego
skóry- była złota.
-Cholera ich z
tymi legendami- powiedział – kury nie ma, jest tylko złoty olbrzym, ale złote
jajka się zgadzają – rzekł, po czym wyjął nóż i ruszył w stronę „skarbu”.
Olbrzym zawył z
bólu przerażająco głośno, ale chwilę później zemdlał.
***
Od czasu
dziwnego, donośnego pisku, jaki rozległ się nad całą krainą Jaśkowi i jego
matce zaczęło powodzić się bardzo dobrze. Nowy zwierzyniec beztrosko hasał po
podwórku, koza już dawno została przerobiona na gulasz. Kilku sąsiadów za
niewielkie wynagrodzenie i obiecaną kolejkę w karczmie, pomagało rozbudować
szopę i znieść do niej ściętą fasolę, która okazała się być dobrym źródłem
opału. Co prawda dziwili się nieco skąd i jakim sposobem wyrosła tu tak ogromna
roślina, ale za dodatkową kolejkę obiecali być zupełnie niezainteresowani
tematem.
Życie ciągnęło
się leniwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz