niedziela, 20 stycznia 2013

Tydzień 16


Wszelkie poprawki dotyczace składni, języka lub interpunkcji naniosę w ciągu tygodnia :)



                Drzwi karczmy otwarto, a blask bijącego z wewnątrz światła padł na ciemne, szynkarskie dzielnice, podwórze rozbrzmiało od głosów pijatyki i burdy, która wrzała wewnątrz karczmy. Niedługo potem potężny barman w tłustym fartuchu wyrzucił przed lokal poobijanego chłopa, na odchodne prezentując mu solidnego kopa. We wnętrzu nieco ucichło, a gdy zamknięto drzwi goście powrócili do zabawy.
                 Jasiek podniósł się z ziemi otrzepując ubranie z piachu i wycierając w rękaw krew, która powoli sączyła się z jego wargi.
                -Psia ich mać!- szeptał pod nosem – Przecież małe szachrajstwa w karty to jeszcze nie powód do awantury. Ale skoro w mordę dostałem, to ich pieniądze sobie zatrzymam. – namacał sakiewkę z monetami i uśmiechnięty powędrował do swojego domu.
***
                Obudził się wczesnym rankiem. Promienie słoneczne prześlizgując się przez dziurawe zasłony jak zwykle urządzały sobie wesołe harce na jego twarzy. Poszedł do studni. Zmył z siebie pospiesznie wszelkie pamiątki z poprzedniego wieczoru, zaprał koszulę i zszedł do kuchni pomagać matce w przygotowaniu śniadania. Po raz kolejny czekała na niego jajecznica i zsiadłe mleko. Wiedział, że nie może pozwolić sobie na wybrzydzanie, ale jednolita dieta powoli zaczęła go drażnić.
                Tym razem śniadanie ciągnęło się niemiłosiernie. Musiał powoli i ze szczegółami tłumaczyć jak zeszłego wieczoru stanął w obronie wiejskiej dziewczyny przed trzema podpitymi rabusiami. Oczywiście dzięki jego niebywałemu sprytowi i dobrej sprawności fizycznej bez większego trudu poradził sobie z oprychami.
            -… i stąd ta rozcięta warga, mamo. Ale to przecież nic, moim obowiązkiem było stanąć w obronie dziewczyny! – powiedział bohatersko wypinając pierś.
            Matka spojrzała na niego z politowaniem i powiedziała:
-Dobrze już. A teraz musimy poważnie porozmawiać. Krucho z pieniędzmi, a żyć trzeba. – westchnęła ciężko i zaczęła zbierać naczynia ze stołu – Weźmiesz Łaciatą i sprzedasz ją na targu. Sprzedaj ją dobrze i kup cos w zamian, bo inaczej…
Znał to już na pamięć. Przez ostatnie kilka lat pozbywali się z wolna swojego majątku, by ledwie wiązać koniec z końcem. Gdyby nie gra w karty i parę sztuczek, które pomagały mu wygrywać, już dawno znaleźliby się na ulicy i jak dziady musieliby wędrować od wioski do wioski w poszukiwaniu zajęcia. Poza tym ciężko byłoby dostać wtedy piwo. A piwo lubił. Tak więc dzięki motywacjom rodzinno-alkoholowym udawało mu się jeszcze utrzymać rodzinę we względnie dobrej sytuacji. Poszedł do obory, poklepał krowę w bok jakby na pożegnanie i poszli na targowisko.
Handlarzy było wielu. Przekupki sprzedawały przeważnie warzywa i owoce, niektóre oferowały miód z przydomowych barci, inne zapewniały o skuteczności ziół i specyfików na wrzody, opryszczki i natarczywych chłopów. Niektóre handlowały pomniejszymi wyrobami w postaci onuc, serwetek, czy ręcznie robionej biżuterii. Oferta ta skierowana była w większości do miejskich kobiet, więc cena była odpowiednio wyższa. Nie brakło oczywiście zwierząt wszelkiej maści, od kur i gęsi, przez świnie, na koniach, krowach i wołach kończąc; wszystko to tworzyło niewyobrażalną kakofonię dźwięków. Nie brakowało także nędzarzy, którzy wyprzedawali rodowe ryngrafy, fragmenty niegdyś świetnych zastaw stołowych, szable, stołki, ozdobne hafty- słowem wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Znalazł się nawet wariat, który wyprzedawał fasolę za srebrny talar od sztuki, zapewniając przy tym, że na pewno się zwróci.
-Zwróci się, pewnie od razu po zjedzeniu- pomyślał i uśmiechnął się do własnego żartu.
                Krowę udało się sprzedać bez większego problemu miejscowemu garbarzowi, któremu krowia skórka szczególnie przypadła do gustu. Pieniędzy wytargował niemało; starczyło na kozę i prosiaka. Resztę schował do skórzanego mieszka i powoli wracał z kozą na powrozie i prosiakiem pod pachą. Usłyszał krzyki parę stoisk dalej i z zainteresowaniem nadstawił ucha. Okazało się, że dwie kobiet pokłóciły się o ostatniego okonia przy jednym ze stanowisk. Baby nie patyczkowały się, widać było, że gotowe są wywalczyć upatrzona zdobycz, co też udowodniły. W ruch poszły pięści miotając wyćwiczone na pijanych mężach prawe i lewe sierpowe. Korzystając z zamieszania Jasiek podwędził dwie garści drogocennej fasolki. Tylko na spróbowanie.

***

                Wieczór mijał spokojnie. Słońce kończyło wędrówkę pozostawiając po sobie pomarańczoworóżowe wspomnienie. Bardziej leniwi chłopi dopiero zaganiali ostatnie sztuki bydła do obory, by niedługo po tym udać się do gospody na kufel piwa.
                Jasiek tym razem pozostał w domu i naprawiał uszkodzone przez kozę sztachety. Matka była zadowolona z syna; według niej koza dawał mleka w sam raz dla nich dwojga, a mimo lekkiej zwierzęcej wredoty, wydawała się być sympatyczniejsza niż wszystkie dziewczyny, z którymi zadawał się jej syn. Gdy słońce już niemal zaszło Jasiek został zawołany na kolację. Tym razem zamiast jajecznicy zaserwowany było omlet, sałatka warzywna i nieco szynki- posiłek wyglądał niemal świątecznie. Matka była wyraźnie zadowolona, pozwoliła sobie nawet na dzbanuszek wina od sąsiadów. Jedzenie ze stołu zniknęło szybko. Matka w bardzo dobrym humorze udała się spać. Jasiek, z racji, że był jeszcze nieco głodny, postanowił przyrządzić odrobinę zaiwanionej na targu fasolki. Wstawił gar z wodą na piec, po czym wyciągnął sakiewkę i zaczął przeliczać pieniądze. Miał odłożoną małą sumkę na czarną godzinę, a także na nie mniej ciemne nocne hulanki. Woda w tym czasie się zagotowała, Jasiek wrzucił część ziaren do gara. Gdy fasola była gotowa, przerzucił ją pospiesznie na talerz, żeby lekko przestygła. Ukroił chleba, nalał resztę wina i zasiadł do drugiej tego wieczora kolacji. Spróbował potrawy. Od razu zerwał się z miejsca, podbiegł do okna i wypluł wszystko.
                -Smakuje jak psie gówno- wyrzucił w eter (a prawdopodobnie wiedział, co mówi) - to pewnie kolejne z wyrafinowanych dań dla tych, co mają za dużo pieniędzy- mówił do siebie wyzbywając się reszty jedzenia i pozostałej fasoli na dwór. – Cholera, mogłem dać to tej zafajdanej kozie, może by od tego zdechła? – rozmarzył się.
                Pozmywał po sobie i poszedł spać.

***

                Słońce wschodziło powoli roztaczając swój blask nad całą doliną. Jasiek wstał tego dnia wyjątkowo wcześnie, a to za sprawą zaciekłego beczenia kozy. Poirytowany opuścił siennik, narzucił na siebie kubrak i wyszedł nakarmić i wydoić, jak to nazwał, „meczącą kupę sierści”. Gdy tylko wyszedł, jego oczom ukazał się niesamowity widok. Przed domem rosła gruba jak stary dąb, a wielka do samego nieba, olbrzymia łodyga fasoli.
                I w tym momencie coś sobie przypomniał:

                -Siadaj wnuczku, opowiem pewną legendę, ale tylko pod warunkiem, że przestaniesz łapać Azora za ogon. Co? To nie ogon, ale za to też masz go nie łapać!
                Dawno, dawno temu, jak mojego ojczulka jeszcze w planach nie było, a nasza wioska jeszcze nie istniała, stał sobie zamek. Był to zamek dużo, dużo większy niż wszystkie zamki jakie ktokolwiek widział. Była to twierdza olbrzyma. Pytasz gdzie się znajdowała? Dobre pytanie! Położony był on wysoko w chmurach i prawie nikt nie mógł tam dotrzeć. Cała ta dolina obfitowała w dobrobyt, a to za sprawą kury. Niby normalna kura jakich pełno u nas w kurniku, ale ta jedna była wyjątkowa. Dlaczego wnusiu? Otóż dlatego, że znosiła złote jajka. Mało kto widział te królestwo, ale kto je widział, zawsze opowiadał o złotych jajkach. Podobno byli tacy, co przynieśli je ze sobą. Tak czy inaczej nie wiadomo jak się tam dostać. Jedni mówią, że trzeba mieć skrzydła i latać jak ptak; inni, że jest magiczna fasola, po której można się wspiąć do tego królestwa; inni jeszcze, że trzeba przepłynąć bardzo głęboki wir, a wtedy znajdzie się wysoko w chmurach, przy samym królestwie. No i tyle. Morał? Jaki morał? Hmm… mówisz, że każda opowieść powinna mieć morał? To tu  morał jest taki, żeby nie myć się za często, bo od wody choroby można dostać. I tyle. A teraz leć pomóż babci.

                -To pewnie jest ta magiczna fasola, o której opowiadał mi dziadzia –zamyślił się Jasiek – no dobra, czas chyba sprawdzić, co jest na górze. Tylko wezmę nóż, bo może się przydać.
                Chwilę później można już było obserwować jak jeden z małorolnych chłopów wspina się na przerośniętą fasolę w portkach, koszulce, z kozikiem przywiązanym do pasa.
                Nieco ponad godzinę później Jasiek z lekka dysząc wdrapał się na szczyt fasoli, który kończył się w gęstych obłokach. Niedaleko rysował się zamek. Był ogromny, na oko dla kogoś czterokrotnie większego od człowieka, nie mógł więc należeć do nikogo innego jak tylko do olbrzyma. Chłopak postanowił zobaczyć czy legenda mówi prawdę o kurze, o wspaniałościach, jakie czekały w zamku. A przede wszystkim chciał zobaczyć olbrzyma. Pierwszy krok jaki postawił w chmurach był niepewny, na samym początku odnosił wrażenie, że gdy tylko puści fasolę, poleci na ziemię prędzej, niż zdąży zrugać kozę, za to, że wcześnie wyciągnęła go z łózka. Jednak nic takiego się nie stało. Chmury okazały się być twardym i stabilnym podłożem, toteż Jasiek pewnie ruszył w stronę zamku. Stanął pod drzwiami. Myśl o pukaniu (zwłaszcza w drzwi) szybko go opuściła. Rozejrzał się i dojrzał szparę w drzwiach, przez która przecisnął się przy niewielkich trudnościach. Wnętrze zabierało dech w piersiach. Ściany były wyłożone różnymi rodzajami broni, od mieczy i szabel poczynając przez halabardy, glewie, partyzany, na młotach i buzdyganach kończąc. Wszystko mieniło się srebrnym blaskiem, nadając pomieszczeniu magicznego uroku. Meble urzekały licznymi zdobieniami, krzesła miały wygrawerowane lwy i inne egzotyczne zwierzęta. Szafy wypełniały misy zdobione półszlachetnymi kamieniami, a wszelkie łychy, chochle i warząchwie przypominały raczej dzieła sztuki niż zwykłe sztućce. Jasiek rozglądał się po zamku szukając kury, wpadając w coraz większe zdumienie na widok wyposażenia, gdy posłyszał miarowe chrapanie z jednego z pokoi. Powoli kierował się w kierunku dźwięku. Wszedł do ogromnej komnaty przypominającej sypialnię. Jego wzrok momentalnie przeniósł się na łoże z baldachimem, na którym leżał półnagi, złoty olbrzym. Wspiął się po pościeli, aby z bliska przyjrzeć się temu niecodziennemu zjawisku. Delikatnie, żeby nie obudzić olbrzyma, dotknął jego skóry- była złota.
                -Cholera ich z tymi legendami- powiedział – kury nie ma, jest tylko złoty olbrzym, ale złote jajka się zgadzają – rzekł, po czym wyjął nóż i ruszył w stronę „skarbu”.
                Olbrzym zawył z bólu przerażająco głośno, ale chwilę później zemdlał.

***

                Od czasu dziwnego, donośnego pisku, jaki rozległ się nad całą krainą Jaśkowi i jego matce zaczęło powodzić się bardzo dobrze. Nowy zwierzyniec beztrosko hasał po podwórku, koza już dawno została przerobiona na gulasz. Kilku sąsiadów za niewielkie wynagrodzenie i obiecaną kolejkę w karczmie, pomagało rozbudować szopę i znieść do niej ściętą fasolę, która okazała się być dobrym źródłem opału. Co prawda dziwili się nieco skąd i jakim sposobem wyrosła tu tak ogromna roślina, ale za dodatkową kolejkę obiecali być zupełnie niezainteresowani tematem.
                Życie ciągnęło się leniwie.
               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz