niedziela, 31 marca 2013

Tydzień 26

Życzenia wielkanocne


Kiedy ludzie robią palmy,
niosąc kosze wiklinowe,
kiedy brzmią radosne psalmy,
pachną babki cytrynowe,
kiedy jajka się żegnają,
kiedy kosze niosą chlebki,
kiedy mięsa pieśń śpiewają,
babki pędzą swe nalewki,
gdy nie słonko w smugach prostych,
ale śnieżek prószy z nieba,
kiedy zamiast wielkanocnych
pieśni kolęd się zachciewa,
kiedy Kevin gości w chatach,
gdy wyglądasz Mikołaja,
kiedy domy toną w kwiatach,
kiedy barwne w domach jaja,
gdy panowie się jajkami,
tłuką mocno - kto jak zdoła!
Gdy babki samochodami,
pragną trafić do kościoła…

Alleluja niech brzmi w Tobie!
Przyjmij garstkę życzeń prostych:
Świąt radosnych i POGODNYCH,
sytych, zdrowych i radosnych

niedziela, 24 marca 2013

Tydzień 25


Z pamiętnika bezrobotnego



29 marca

                Kto rano wstaje, ten sam sobie szkodzi. Zgodnie ze starym porzekadłem po raz kolejny przespałem wszystkich domowników budząc się po dwunastej. Plan na dziś: przejrzeć oferty pracy i pograć w kosza z kolegami. Do wieczora oglądałem seriale. Czego to ludzie nie wymyślą? Majka zaczęła spotykać się z Jakubem, chociaż na pierwszy rzut oka widać, że im nie wyjdzie. Syn Tadeusza nie radzi sobie w szkole, bo cały dzień spędza przed komputerem. I choć to tylko serial, to szkoda mi go. Nie chciałbym, żeby moje życie było równie nieciekawe. Wieczorem poszliśmy z chłopakami pograć w kosza, ale nikt nie wziął piłki, więc kupiliśmy sobie po dwa piwka i piliśmy na boisku. Cholera! To już trzeci raz w tym tygodniu.
                Wróciłem do domu po dwudziestej trzeciej i byłem zmęczony intensywnym dniem. Oferty pracy poszukam jutro.

4 kwietnia
                Siwy dostał pracę na siłowni. Powiedział, że swoich kolegów będzie wpuszczał za darmo, więc od jutra zaczynamy intensywny trening z ziomkami. Siwy ma szczęście; nie dość, że będzie siedział cały dzień na siłce, to jeszcze będą mu za to płacić. Może przejrzę jutro oferty pracy na siłowniach.

7 kwietnia

                Łapy mnie bolą, nogi mnie bolą, plecy mnie bolą. Przed chwilą nawet zaczęła boleć mnie głowa od myślenia o tym, co mnie boli. Chyba sześć godzin na siłowni to trochę za dużo, ale z drugiej strony, jeśli jest to za darmo, to czemu nie korzystać? Jutro niedziela, siłownia będzie zamknięta. Zasłużony odpoczynek.

11 kwietnia
                Znowu mieliśmy grać w kosza. Nikt nie wziął piłki, więc wysłaliśmy Sztywnego po piwo. Wrócił z piwem i piłka do kosza, którą ponoć mu dały jakieś dzieciaki z osiedla. Może dzieci nie są takie okrutne jak się mówi? Najważniejsze, że udało się teraz połączyć przyjemne z pożytecznym. Graliśmy piętnastominutowe kwarty z półgodzinnymi przerwami na piwo. Po trzeciej kwarcie dołączyły do nas cztery dziunie, które lubiły patrzeć jak chłopaki grają w kosza. Były spoko. Okazało się, że są w trzeciej gimnazjum. Dobrze im idzie. Ja skończyłem na drugiej klasie. Wymieniliśmy się numerami. Będą czasem przychodzić nam kibicować. Teraz to już trzeba będzie zabierać piłkę ze sobą.

15 kwietnia

                Skończyliśmy nasze treningi, bo Siwego wyrzucili z roboty. Zastanawiamy się z chłopakami, dlaczego skoro zawsze mieli chętnych do ćwiczeń. Mówili tylko, że trzymanie Siwego jest nierentowne i że swoich kolegów, to on może co najwyżej do domu zapraszać. Po pierwsze to Siwy jest młody i silny, więc nie wiem po co mu renta, a po drugie po co mieliśmy chodzić do Siwego do domu, skoro na chacie nie ma siłowni? Czego to ludzie nie wymyśla…

17 kwietnia

                Dzień normalny jak każdy inny. Wieczorem Przypał robi imprezę u siebie, będzie wódeczka, śledziki i panienki. Przypał mówił, że mamy przyprowadzić ze sobą jakieś dziewczyny, więc razem z Muńkiem zaklepaliśmy możliwość zaproszenia dziuń z boiska. One są fajne; przychodzą na nasze mecze. Jedna mi się podoba i nawet esemesujemy ze sobą. Przeglądałem oferty pracy, ale są same dla frajerów w KFC. Szukam dalej.

18 kwietnia

                Strasznie boli mnie głowa i żołądek, dużo wymiotuje. Pewnie śledzie były nieświeże, bo Muniek i Przypał też haftowali. Za to wódka była dobra i nieźle wchodziła. Pojutrze spotykam się z Dziunią. Dalej nie ma oferty pracy dla mnie. Za to dużo z KFC. Szukam dalej

20 kwietnia

                Spotkałem się z Dziunią. Rozmawialiśmy ze sobą długo, ona mówiła mi jaki jestem fajny i że ta siłownia, że silny, że w ogóle. W sumie miała rację. Ja jej mówiłem, że jest ładna, że fajnie się patrzy jak gramy w kosza i że umie sporo wypić, a to duża zaleta. Było super. Chodzimy ze sobą. Ponoć dziesięć lat różnicy dobrze robi dla par.

24 kwietnia

                Matka powiedziała, że dłużej nie zamierza mnie utrzymywać i muszę sobie jak najszybciej znaleźć robotę. Tłumaczyłem jej, że ciężko w tych czasach z pracą, ale ona mówiła, że każdy coś może znaleźć. Dupa, dupa, dupa. Przecież oferty pracy są teraz tylko do KFC!

27 kwietnia

                Pokłóciłem się z Dziunią. Pisała jakiś tam egzamin, a po nim wolała iść ze znajomymi do parku, niż spotkać się ze mną. W dodatku nie mogę znaleźć pracy, a matka nie przysyła kasy. Życie nie ma sensu…

30 kwietnia

                Mój pierwszy dzień w pracy. Jest trochę ciężko to wszystko ogarnąć. Frytki, kurczaki, skrzydełka… ale nie jest źle. Pracują w tym KFC ciekawi i mądrzy ludzie. Jest Asia (socjolog), Piotrek (pedagog), Marek (psycholog) i Kasia (filozofka). Bardzo miła atmosfera, czuję się tu coraz lepiej, Marek pomaga mi w problemach z Dziunią. A właśnie! Z dziunią już się pogodziliśmy! Kasia opowiada ciekawe rzeczy o Platonach i innych. Żyli tak dawno, a byli tacy mądrzy. Niesamowite!
                Życie ma sens!

niedziela, 17 marca 2013

Tydzień 24

Spotkanie z czatu



Małgorzata z warzywniaka powróciła cuchnąc porem,
zamiast na dwór wyjść pobiegać i nacieszyć się wigorem,
zarzuciła swoje tylnie dwa pośladki na tapczanie,
odpaliła swój komputer i zaczęła czatowanie.

Michał skoro wrócił z pracy, zrzucił bluzę, zrzucił spodnie,
wcisnął na się podkoszulek i w fotelu siadł wygodnie,
Po codziennej pracy trudzie przyszła chęć na odjechanie;
w ręku kufel pełen piwa- nadszedł czas na czatowanie.

Małgorzata_Zakręcona śmiała, zdrowa i radosna,
piękna, z gracją, wiecznie żywa i pogodna niczym wiosna,
fanka filmu i muzyki, podróżniczka, literatka,
miłośniczka flory, fauny, zawadiacka i amantka.

Tancereczka, rysowniczka,
poliglotka, podróżniczka,
amatorka decoupage’u,
fanka rzeźby i obrazu,
zdjęć i każdej innej sztuki.
Chce mieć dzieci, chce mieć wnuki,
nie chce spotkać ideału,
bo „ideał nie istnieje’,
w związku pragnie mocy, szału,
chce wręcz tworzyć nowe dzieje,
chce żyć prędko nie pomału-
takie wielkie ma idee!

Był na czacie Byczek_Michał, chłopak silny i postawny,
bystry, miły, czarujący, pełen wdzięku i zabawny,
często biegał, na siłowni dźwigał wszelkiej wagi sztangi,
lubił kino i imprezy, potańcówki i balangi.

Nie dewota (choć pobożny!),
biegacz, siatkarz, piłkarz nożny,
hokeista, miotacz, kolarz,
raz mechanik, a raz stolarz,
papierosów on nie przyjmie,
pije tylko okazyjnie.
Wcale nie apodyktyczny
za to bardzo romantyczny,
wręczy różę i zabierze
spontanicznie na rowerze
w cudną podróż; niespodzianki
będzie czynić dla wybranki.

Się spotkali Byczek_Michał z Małgorzatą_Zakręconą,
ona- chce go zwać swym mężem, on- chce ją zwać swoją żoną,
każde siebie nowotworzy, obraz nowy swój kreuje,
jedno drugie bystrze zwodzi, nęci, wabi, kokietuje,
aż się w końcu umówili!

                                               Michał z Gosią się spotkali,
gdy na siebie popatrzyli- się nie tego spodziewali!

„Gdzież przystojniak mój z fryzurą a’la macho rodem z kina?
Zamiast niego łysiejący chłopak z brzuchem od piw chlania!”
„Gdzie ma szczupła i powabna inteligentna dziewczyna?
Zamiast niej przeciętna babka, zgrabna jak kaleka łania!”
„Gdzie…” tak trwało długie chwile, razem sobie wyrzucali,
potem wspólnie się zgodzili, że się wzajem oszukali,
a że wciąż samotni byli i nie byli wcale młodzi,
to się odtąd spotykali, bo właściwie… cóż im szkodzi?

niedziela, 10 marca 2013

Tydzień 23

Głos z puszczy


Się głos z puszczy w puszczy niesie!
Szczygieł paszczę rozdarł w lesie,
gdzieś szczur szczodrze w brodzie mlaszcze,
chomik chyżo czmycha w chaszcze,
szczupak suszy suche szyszki,
przegrzebują nory myszki,
trze kosz kształtny gdzieś kokoszka,
aż grzechocze na niej broszka,
a z pokrzywy do świerzopu,
biegnie szarak zbity z tropu,
gdyż pomyślał niespodzianie,
iż nadeszło polowanie
i skokami przebierając,
czmychnął szybko w świerzop zając;
trącił gąszcz trzcin szeleszczący,
aż szop pracz pranie robiący,
szarpnął trznadla za ogonek,
a ten ćwierknął jak skowronek.
Przy czeremsze kaczka tkała,
tak jak inna tkaczka mała,
a po tkaniu tchnęło kaczkę,
by wyręczyć w praniu praczkę.
Praczką zaś lisica była,
co się szczwanie z liskiem zżyła
i mieszkali tak jak trzeba
w krzewie wrzosu Mistrza z Tczewa.

niedziela, 3 marca 2013

Tydzień 22


Syzyf

 


Syzyf wiódł życie jak każdy normalny człowiek. Spędzał czas z rodziną, ucztował ze znajomymi, wiązał bogów i zamykał ich w piwnicy. Ot, toczyło się powoli. Niestety za przekręty finansowe i plotkarstwo, którego niejedna kobieta mogłaby mu pozazdrościć, został skazany na wtoczenie ogromnego głazu na szczyt. Jednak za każdym razem, tuż przed samym wierzchołkiem głaz staczał się z powrotem do podnóża góry. Robota była ciężka, żmudna i bezowocna- aż chce się powiedzieć –Syzyfowa.
Od kiedy jego życie zostało wzbogacone o element głazu, niegdysiejszy władca Koryntu stał się bardziej nerwowy i wiele nowych sytuacji wprawiało go w zdenerwowanie. W rozgoryczenie wprawiały go wieści o kamiennych lawinach; z zawziętością ścigał dzieciaki, które obrzucały kamieniami przechodniów. Nie spotykał się tak często jak dawniej ze swoimi znajomymi, preferował samotność, a od pamiętnej sprawy z obolem pogorszyły się jego kontakty z żoną. To właśnie problemy rodzinne sprawiły, że Syzyf coraz częściej sięgał do bukłaka z winem.
Wielu z jego przyjaciół mówiło, że Syzyf się stoczył. Oczywiście różne były opinie na temat przyczyny. Część osób uznawała, że to wszystko przez kontakty z żoną, inni uważali, że to pracoholizm dopadł ich dawnego przyjaciela, inni mówili, że do jego życia niepostrzeżenie wkradała się rutyna. Kiedy znajomi przechodzili obok Syzyfa wtaczającego głaz na górę i pozdrawiali go wesołymi okrzykami, ten, gdy tylko uniósł rękę w geście pozdrowienia, od razu tracił błysk w oku i patrzył w dal za toczącą się skałą.
Jego sytuacja znacznie się poprawiła, gdy Korynckie Związki Zawodowe ustaliły normowany czas pracy (maksymalnie cztery godziny dziennie i to nie w największym słońcu). Jednocześnie te same związki dogadały się w sprawie regularnych dostaw towarów z kraju Basków i od Germanów, obiecując w przyszłości oddawać i procent od pomnożonego bogactwa.
Dzięki temu Syzyf znalazł więcej czasu na spotykanie się z przyjaciółmi. Lubił pływać z Tantalem, od czasu do czasu spotykał się z Pandorą i pracowali nad własnym biznesem- robili długoterminowe konserwy. Ten biznes koniec końców nie wypalił, okazało się, że jedzenie nie tylko nie zachowuje świeżości, ale i sprowadza różne choróbska. Tak czy inaczej Syzyf zaczął się zmieniać. Można powiedzieć, że dostał do bogów drugą szansę. Teraz było z górki.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Tydzień 21


Lekcja geografii



Zbudził się Tadeusz, uśmiech miał promienny,
witał dobrym słowem dzień ciepły, wiosenny.
Reszta klasy mimo wiosennej pogody
trwożyła się wielce niczym koty wody,
Tadeusz jedyny wznosił głowę śmiało-
znakomicie znali, co ich czekać miało!
Rodziny wiedziały, wiedzieli sąsiedzi,
że czas nadszedł sądny – był dzień odpowiedzi!

Lekcja

Do klasy wszedł najpierw brzuch- Maciejem zwany,
a w pół kroku za nim pan nad wszystkie pany
Geograf wyniosły, srogi nauczyciel
przez uczniów nazwany Mirosław Dręczyciel

Nauczyciel rozsiadł się w starym fotelu
zmierzył klasę wzrokiem- uczniów było wielu.
Otworzywszy dziennik klasę zmierzył wzrokiem.
Wybrał Tadeusza.
 Ten szedł pewnym krokiem
Nos do góry zadarł, wypiął dumnie klatkę-
był pewny zwycięstwa. Czekał na zagadkę.

„Powiedz mi mój drogi” zaczął Mirek mile,
w którym miejscu mapy leży państwo Chile?
Pełen był nadziei, że go zgubi szybko,
lecz Tadeusz wskazał dobrze oraz rychło.

„W takim razie powiedz” -odrzekł marszcząc lico-
„Gdzie leży Zimbabwe? Co jego stolicą?”
Tadeusz uśmiechną się i wyrzekł „Stare
nawet babki wiedzą, że jest to Harare”

Wtedy Mirek pytał o Rosję, o Chiny,
o Tajlandię, Peru, przeróżne Krainy,
których wielu nawet po nazwie nie znało;
te i wiele innych pytań tam padało,
lecz na każde Tadek dał odpowiedź mądrą.
Mirek z bólem serca wstawił bardzo dobrą
ocenę w dzienniku.

Dziewczyny bez liku-
każda jedna w klasie
była zachwycona
wiedzą Tadeusza-
wręcz oszołomiona.
One w ciszy serca
(o tym nie mówiły)
bardziej niż mięśniaków
uczonych ceniły.

Tak Tadeusz wygrał swą batalię z Mirkiem,
Mirek patrzył spode łba na niego wilkiem.
Tadek wygrał również uznanie u kobiet,
gdyż wiedza najbardziej mąciła im w głowie.

piątek, 15 lutego 2013

Tydzień 20

To już półmetek! Poszło całkiem zgrabnie, raz lepiej, raz gorzej, ale poszło! I idzie dalej.

Fraszki


Antropomorfizm
Przez głowę zdziwienie zawsze mi przemyka,
gdy widzę jak z osła robią polityka.

Na walentynki
Miłość bywa ślepa,
kiedy za wysoko,
pośle amor strzałę
i Cię trafi w oko.

Na wenę
Do tworzenia weny trzeba;
gorzej, gdy wena olewa,
jeszcze gorzej to się kręci,
gdy jest wena – a brak chęci,
lecz najgorszy taki agent:
ma czas, wenę – lecz nie talent.
  
Różnica pokoleń
Gdy idzie dziewczyna urodziwa z twarzy,
młodzieniec planuje, a staruszek marzy.

Starania
Na nic perfumeria,
na nic też uroda,
na nic biżuteria,
na nic też twarz młoda,
na nic szal na szyję,
nic też z zębów bieli,
jeśli nie zażyje
panienka kąpieli!

Szczery
Rzekł: doceniam panny wdzięki,
lecz chcę biustu, a nie ręki.

Tempus fugit
Dziś tak szybko wszystko leci:
nie ma ślubu, a są dzieci.

niedziela, 10 lutego 2013

Tydzień 19


W obronie stylu


Wiem, że jestem tu za późno i nie wskóram nazbyt wiele,
ale muszę… CHCĘ spróbować! Więc słuchajcie, przyjaciele!
Staję w roli ignoranta oraz w roli opozycji,
walcząc o zamiłowanie i szacunek dla tradycji.
Krzewiąc wszędobylskie rymy (nawet z lekka nieudolne),
będę zwalczać i negować wszelkie młode wiersze wolne.

Czemu walczę? Bo szanuję rym krzyżowy i sylaby,
strofy, wersy i średniówkę, wszystko czyniąc dla zabawy,
jednocześnie wymagając w tej zabawie garstki pracy -
takiej, by mógł ktoś zakrzyknąć: „śmieszne cudo!”, gdy zobaczy
com zmajstrował jako twórca.

Rzecz wybiórcza,
czy się komuś to podoba; różne w świecie przecież gusta -
jeden chce mieć bystrą żonę, inny woli, gdy jest pusta.
Oby tylko chciał mieć żonę! Są też tacy, co chcą chłopa,
który wesprze i obroni, i zagoni go do mopa.
Rzecz to gustu, bez dyskusji! Lecz… ja wspieram gusta swoje,
rozściełając przed wszystkimi swego poglądu podwoje.

I dlatego błagam, proszę, czyś mężczyzną, czy kobietą,
jeśli tylko myśl Ci przyjdzie, by się jawnym stać poetą,
tedy jedna apelacja! Składam wniosek i podanie
o to, aby w wierszu każdym rym uwieńczył wszelkie zdanie!

niedziela, 3 lutego 2013

Tydzień 18

Podróż do Rumunii



          Paweł obudził się skoro świt i pospiesznie zamrugał oczyma, żeby w pełni odzyskać świadomość. Rozejrzał się dookoła. Błękitne ściany zdobione w malunki ptaków, meble
 o prostej konstrukcji w stonowanych kolorach bardzo dobrze komponowały się z wystrojem nie tyle ubogim, co nieprzesadzonym i gustownym. Na każdej ścianie wisiał obraz przedstawiający inną porę roku; przez moment zapatrzył się na piękną damę w zielonej sukni, która prawdopodobnie symbolizowała wiosnę, po czym szybko spojrzał na druga połowę łóżka.
-Cholera jasna –szepnął pod nosem –a miałem więcej tego nie robić…
            Los poprzedniego wieczora tak pokierował Pawła po imprezie w klubie, że po raz kolejny zbudził się nagi w obcym łóżku z nieznaną sobie kobietą. Najgorsze było to, że przypominała ona bardziej kangura niż dziewczynę i w dodatku była wyższa od niego.
            -Dobrze, że przynajmniej nie ma wąsów… -pomyślał –A nie… jednak ma.
            Nie był to pierwszy (i zapewne nie ostatni) raz, kiedy znalazł się w podobnej sytuacji, więc teraz z wprawą weterana po cichu się ubrał, zatarł wszelkie ślady, które mogły jakkolwiek na niego wskazywać, po czym z niebywałą cichością wymknął się z mieszkania i poszedł do pracy.
 
***
           
            Dzień zaczął się nie najlepiej. Paweł dogorywając po weekendzie, wzorcowo niewyspany, z podkrążonymi oczami zjawił się w firmie, w której piastował funkcję informatyka-serwisanta. Jak zwykle miał do naprawienia jakiś komputer, który z racji wieku powinien znajdować się co najmniej w muzeum, a który przez sknerstwo zarządu ciągle był w użytku. Jako że dostawał premię od każdego przywróconego do życia peceta, zabierał się do roboty szczególnie dziarsko zwłaszcza, gdy potrzebował pilnie gotówki. Tak było i tym razem.
            Im dłużej siedział w firmie i pełnił posadę wskrzeszacza, tym bardziej irytowało go wszystko dookoła. Szare monotonne ściany i idealnie dopasowane do nich boksy w odcieniu równie smutnej szarości, które jesienią przybierały dodatkowo ponury wyraz i tym razem działały na Pawła drażniąco. Pocieszała go jednak wizja weekendowego wypadu do Rumunii, który zaplanował sobie pod koniec tygodnia. Cztery dni z dala od wszystkiego sprawiały, że na jego wychudłej twarzy gościł chytry uśmieszek.
            -Dawidowi szczęka opadnie jak mu opowiem i pokażę, gdzie byłem –cieszył się –a może i Baśka będzie chciała obejrzeć zdjęcia z podróży?
            Ach Basia! Obiekt westchnień Pawła od początku studiów. Można powiedzieć, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia po kilku głębszych; wcześniej rzecz jasna ją spotykał, ale dopiero po alkoholu na trwale utrwaliło się jej piękno w jego informatycznej pamięci. Basia była szatynką o orzechowych oczach, zawsze krótko ścięta, bardzo smukłą, co lubiła podkreślać swoim strojem nosząc zawsze dopasowane bluzki i jeansy. Jednocześnie jej stroje były skromne i gustowne, co dodawało jej niecodziennego uroku. Można rzec, że była całkowitym przeciwieństwem wszystkich kobiet, z którymi Paweł w najlepszym przypadku tylko się „przelizywał” w trakcie imprez. Sam jako mężczyzna nie był brzydki, jednak alkohol wzbudzał w nim za każdym razem niezrozumiałe turpistyczne ciągoty. Basia i Paweł utrzymywali koleżeńskie stosunki, czasem wyskoczyli razem na piwo lub pizzę, ale do niczego między nimi nie doszło, głównie ze względu na wrodzoną nieśmiałość informatyka.
           
Środowy wieczór nadszedł niezwykle szybko. Chłopak wszystko przyszykował perfekcyjnie do wyjazdu. Zakupił mapę Bukaresztu, wymienił złotówki na leje, rozplanował trasę zwiedzania stolicy, a nawet upewnił się, co do rezerwacji w hotelu. Cały bagaż, czyli walizę i plecak, zabrał ze sobą do pracy, żeby zaraz po niej udać się na lotnisko i spokojnie czekać na swój lot.
Równo o szesnastej pożegnał się z kolegami z pracy i wsiadł w autobus, który zawiózł go na samo lotnisko. Przyjechał dwie godziny przed czasem, ale wolał być kilka godzin za wcześnie, niż parę minut za późno. Przespacerował się kilka razy po lotnisku, przejrzał wszystkie ulotki, jakie walały się po lotnisku, przeczytał kilka artykułów w gazecie, po czym usiadł i spokojnie już wyczekiwał odprawy. Wszystko przebiegło sprawnie dzięki temu, że Paweł nie przewoził ze sobą ani podejrzanych przedmiotów, ani broni. Zdał bagaż i zajął swoje miejsce w samolocie. Zmęczony praca i czasem spędzonym na lotnisku, szybko zasnął.
Obudził się na chwilę przed lądowaniem. Zdążył w tym czasie oprzytomnieć. Podróż samolotem nigdy nie robiła na nim większego wrażenia. Nie fascynowała go świadomość tego, że jest wysoko w chmurach, ani podniebne widoki Ziemi. Czasami tylko rozbawiał go widok ludzi-mrówek, których udawało się zaobserwować po wylocie.
Wysiadł z samolotu. Wziął głęboki oddech i rozejrzał się wokoło. Rumunia i Rumuni. Co prawda na lotnisku w środku miasta nie mógł tego zobaczyć, ale niejako podświadomie odczuwał całą dzikość i przestrzeń tego kraju. Wyobrażał sobie dziewicze tereny Transylwanii i wspaniałe zamki wzniesione jeszcze przed panowaniem Włada III Draculi. Pełen nowego ducha odebrał bagaż i pełen zadowolenia poszedł zameldować się do hotelu. Dostał miły i przytulny pokoik z telewizorem, barkiem wliczonym w cenę i dostępem do Internetu. Zaraz po rozpakowaniu się, podłączył swój laptop i umieścił wpis na Facebooku, po czym w pełni z siebie zadowolony wyruszył z mapą, aby chłonąć każdą godzinę urlopu.

***

            Trzy dni minęły. W tym czasie Paweł zdążył odwiedzić znaczną część Rumuńskich atrakcji. Odwiedził między innymi Cerkiew Kretzulescu, Wielką Synagogę, Arcul de Triumf, jednak największe wrażenie wywarł na nim spacer po Parku Herăstrău i nocne przechadzki starymi uliczkami. Wołoszczyzna zaskoczyła go bardzo pozytywnie: ludzie byli przyjaźnie nastawieni, jedzenie smakowało mu bardziej niż serwowane w polskich knajpach, a Rumunki okazały się być niespodziewanie urodziwe.
            Ostatnie godziny wyprawy Paweł postanowił poświęcić na odwiedzenie targu staroci z nadzieję, że znajdzie coś godnego pozostania pamiątką z niecodziennej podróży.
            Bazar był ogromny. Z każdej strony otaczały go gęsto upakowane stoiska, setki mieszkańców rozmawiało, targowało się i handlowało tworząc niesamowity gwar. Każdy jak mógł próbował zachęcić przechadzających się zaułkami do zakupienia jego towaru. Kupujący dzielili się na dwie grupy: pierwsza to ludzie, którzy szukali konkretnych rzeczy i przeczesywali bazar, żeby kupować jak najtaniej; druga to ludzie, którzy przyszli bez większego celu i sensu i teraz tylko snuli się przez bazarowe zakamarki z nadzieją, że coś im wpadnie w oko. Paweł należał do drugiej grupy. Kupił już przez to figurkę grubej baby w stroju kąpielowym, kilka ołowianych żołnierzyków do swojej kolekcji i małą makatę. Już zbierał się do opuszczenia targu, gdy ktoś ciągnąc go za rękaw oferował „coś niesamowitego”.
            -To na pewno dla Ciebie… tego potrzebujesz, widzę to z twoich oczu! –krzyczał mieszaniną rumuńskiego, rosyjskiego i angielskiego handlarz.
Był niewysoki, chudy, spod poobdzieranej czapki wystawały kępki czarnych włosów. Miał na sobie przetarte na kolanach lniane spodnie i wełnianą derkę. Paweł dosyć szybko zainteresował się możliwością zakupu jeszcze jednego bibelotu do swojej kolekcji.
-Skoro jest taki chętny do sprzedawania, to pewnie nieco nawet z ceny spuści- pomyślał zadowolony i przedzierał się wraz z Rumunem przez bazarowe uliczki.
W końcu dotarli do małej, zakurzonej budki. Była niedbale przełożona łańcuchem, co miało sprawiać wrażenie niedostępności dal potencjalnych włamywaczy. Handlarz szybko odwiązał łańcuch, zapalił kilka świeczek i wprowadził informatyka do wnętrza. Od progu czuc było niezwykle intensywne kadzidło, które powoli spalało się w kącie pomieszczenia. Mimo panującego w środku półmroku dawało się zauważyć całe mnóstwo dziwnych rzeczy. Preparowane jaszczurki i robaki w szklanych słojach, dziwne kompozycje rzadkich roślin pozamykanych w probówkach, talizmany o niespotykanych kształtach. Nie brakowało również małych posążków, kamieni i patyczków z wyrytymi inskrypcjami; ściany pokrywały półki pełne tego typu osobliwości, co wzbudzało w Pawle mieszaninę ciekawości, fascynacji i lęku.
Sprzedawca sięgnął po jeden drewnianych patyków, na którym nawet w mroku pomieszczenia połyskiwały srebrnym blaskiem litery, które nie przypominały chłopakowi, żadnego znanego alfabetu.
-Popatrz –powiedział Rumun łamanym angielskim, pokazując mu patyczek –to bardzo cenna i  magiczna rzecz. Obejrzyj sobie. To są symbole czasu i szczęścia – ciągnął dalej – pewnie nie wiesz, co to znaczy? –zapytał, a Paweł w odpowiedzi tylko pokręcił głową – Dzięki temu, będziesz mógł powtórzyć tydzień z dokładnością do minuty przed użyciem tego amuletu. Tylko pamiętaj! Użyć go możesz tylko raz, przełamując go na pół, więc uważaj na niego i użyj go mądrze!
-A ile to kosztuje?- wymamrotał nieco zdumiony.
-Daj stówę, a dorzucę Ci coś jeszcze do tego – powiedział kupiec.
Paweł był na tyle zaskoczony i oszołomiony całą sytuacją, że nie wiedział, w którym momencie opuścił targ i zmierzał na lotnisko uboższy o sto lejów, z dziwnym patyczkiem i druga figurką grubej baby w stroju kąpielowym.

***

Niedziela. Po powrocie do domu Paweł rozpakował wszystkie bibeloty. Nastawił wodę na herbatę i zajął się przerzucaniem zdjęć na komputer i selekcjonowaniem co ciekawszych do prezentacji, którą zamierzał pokazywać znajomym. Od razu też wykonał telefon do Basi.
-No czeeeeść… chciałam do Ciebie dzwonić i umówić się na kawę, bo słyszałam, że byłeś na urlopie! Musisz mi koniecznie wszystko powiedzieć! –piszczała podekscytowana dziewczyna.
-Ano tak. Byłem i muszę przyznać, że jest o czym opowiadać. Zawsze to coś innego niż szara codzienność. Może zobaczymy się jutro, albo we wtorek?
-Bardzo chętnie –zaświergotała dziewczyna –tylko w tygodniu nie mam za bardzo czasu, muszę wziąć trochę nadgodzin. Ale jeśli nie masz nic przeciwko, to możemy zobaczyć się dzisiaj. Pora jeszcze przyzwoita –to mówiąc zaśmiała się – Więc jak?
-Pasuje –powiedział zaskoczony Paweł- przyjdź o dwudziestej.
-Będę punktualnie. Do zobaczenia!
-Do zobaczenia!
Chłopak ze zdumienia, aż zaniemyślał. Pierwszy raz Basia wydawała się być więcej niż chętna na ich spotkanie. Może to zagraniczne podróże podnoszą prestiż mężczyzny – pomyślał Paweł – a może po prostu nie miała co robić?
Teraz starał się wybrać zdjęcia naprawdę oryginalne i przyciągające wzrok. Z nieco ponad tysiąca fotografii jakie wykonał, zaledwie trzydzieści uznał za naprawdę godne. Następnie poukładał zwiezione gadżety na komódce, tak, żeby przyciągały wzrok, a jednocześnie nie wyglądały na prezentowane celowo. Do ręki wziął dziwny patyczek i w końcu dokładnie go obejrzał. Handlarz miał rację, biła z niego jakaś niezwykła energia, która pozwalała uwierzyć we wszystko, co sprzedawca powiedział.
-Może się przydać –powiedział Paweł do siebie- ja nie wyjdzie coś z Basią, to będę mieć drugą szansę, albo przynajmniej się nie wygłupię w jej oczach. –pomyślał, po czym schował patyczek do kieszeni bluzy.

Dwudziesta nadeszła szybko. Równo z wybiciem godziny na zegarze, w domu Pawła dało się posłyszeć dzwonek do drzwi. Informatyk poprawił włosy i wpuścił Basię do środka. Była ubrana jak zwykle w jeansy, tym razem do zestawu dobrała białą bluzeczkę i niebieską koszulę. Paweł zaprosił gościa do pokoju, gdzie leżał laptop przygotowany do odpalenia prezentacji. Poczekał, aż woda się zagotowała i zaniósł do pokoju dwie kawy, mleko i cukierniczkę.
Wieczorek mijał bardzo przyjemnie. Po obejrzeniu zdjęć i wypiciu kawy, oboje naszła ochota na trochę mołdawskiego wina zakupionego oczywiście w Rumunii. Rozmawiali długo, praktycznie o wszystkim, od podróży, przez zwierzęta, do planów na przyszłość. Jeszcze nigdy nie szło im tak dobrze, zarówno z rozmową jak i z winem; właśnie otwierali kolejna butelkę. To co wydarzyło się chwilę później było dla obojga tyle niespodziewane, co przyjemne. Po prostu Paweł w końcu się przełamał, trochę za sprawą alkoholu (może nawet bardzo za sprawą alkoholu) i pocałował Basię, która ten pocałunek odwzajemniła.
Chłopak zaraz po tym poczuł łamanie się patyczka w kieszeni w wyniku przygniecenia go kolanem Basi. Trudno –pomyślał –a stówę za niego dałem…
W tym momencie zrobiło się ciemno.

***

Paweł obudził się wcześnie rano. Powoli otworzył oczy i w duchu zaczął się przeklinać widząc dookoła błękitne ściany i obrazy przedstawiające pory roku. Co gorsza obok leżało kobieta przypominająca grubą babę w stroju kąpielowym.
Chłopak szybko się ubrał i cichcem opuścił mieszkanie.
-Do dupy zaczyna się ten tydzień – powiedział – ale przynajmniej wiem jak się skończy.
Z tą myślą radośnie powędrował do pracy.

niedziela, 20 stycznia 2013

Tydzień 16


Wszelkie poprawki dotyczace składni, języka lub interpunkcji naniosę w ciągu tygodnia :)



                Drzwi karczmy otwarto, a blask bijącego z wewnątrz światła padł na ciemne, szynkarskie dzielnice, podwórze rozbrzmiało od głosów pijatyki i burdy, która wrzała wewnątrz karczmy. Niedługo potem potężny barman w tłustym fartuchu wyrzucił przed lokal poobijanego chłopa, na odchodne prezentując mu solidnego kopa. We wnętrzu nieco ucichło, a gdy zamknięto drzwi goście powrócili do zabawy.
                 Jasiek podniósł się z ziemi otrzepując ubranie z piachu i wycierając w rękaw krew, która powoli sączyła się z jego wargi.
                -Psia ich mać!- szeptał pod nosem – Przecież małe szachrajstwa w karty to jeszcze nie powód do awantury. Ale skoro w mordę dostałem, to ich pieniądze sobie zatrzymam. – namacał sakiewkę z monetami i uśmiechnięty powędrował do swojego domu.
***
                Obudził się wczesnym rankiem. Promienie słoneczne prześlizgując się przez dziurawe zasłony jak zwykle urządzały sobie wesołe harce na jego twarzy. Poszedł do studni. Zmył z siebie pospiesznie wszelkie pamiątki z poprzedniego wieczoru, zaprał koszulę i zszedł do kuchni pomagać matce w przygotowaniu śniadania. Po raz kolejny czekała na niego jajecznica i zsiadłe mleko. Wiedział, że nie może pozwolić sobie na wybrzydzanie, ale jednolita dieta powoli zaczęła go drażnić.
                Tym razem śniadanie ciągnęło się niemiłosiernie. Musiał powoli i ze szczegółami tłumaczyć jak zeszłego wieczoru stanął w obronie wiejskiej dziewczyny przed trzema podpitymi rabusiami. Oczywiście dzięki jego niebywałemu sprytowi i dobrej sprawności fizycznej bez większego trudu poradził sobie z oprychami.
            -… i stąd ta rozcięta warga, mamo. Ale to przecież nic, moim obowiązkiem było stanąć w obronie dziewczyny! – powiedział bohatersko wypinając pierś.
            Matka spojrzała na niego z politowaniem i powiedziała:
-Dobrze już. A teraz musimy poważnie porozmawiać. Krucho z pieniędzmi, a żyć trzeba. – westchnęła ciężko i zaczęła zbierać naczynia ze stołu – Weźmiesz Łaciatą i sprzedasz ją na targu. Sprzedaj ją dobrze i kup cos w zamian, bo inaczej…
Znał to już na pamięć. Przez ostatnie kilka lat pozbywali się z wolna swojego majątku, by ledwie wiązać koniec z końcem. Gdyby nie gra w karty i parę sztuczek, które pomagały mu wygrywać, już dawno znaleźliby się na ulicy i jak dziady musieliby wędrować od wioski do wioski w poszukiwaniu zajęcia. Poza tym ciężko byłoby dostać wtedy piwo. A piwo lubił. Tak więc dzięki motywacjom rodzinno-alkoholowym udawało mu się jeszcze utrzymać rodzinę we względnie dobrej sytuacji. Poszedł do obory, poklepał krowę w bok jakby na pożegnanie i poszli na targowisko.
Handlarzy było wielu. Przekupki sprzedawały przeważnie warzywa i owoce, niektóre oferowały miód z przydomowych barci, inne zapewniały o skuteczności ziół i specyfików na wrzody, opryszczki i natarczywych chłopów. Niektóre handlowały pomniejszymi wyrobami w postaci onuc, serwetek, czy ręcznie robionej biżuterii. Oferta ta skierowana była w większości do miejskich kobiet, więc cena była odpowiednio wyższa. Nie brakło oczywiście zwierząt wszelkiej maści, od kur i gęsi, przez świnie, na koniach, krowach i wołach kończąc; wszystko to tworzyło niewyobrażalną kakofonię dźwięków. Nie brakowało także nędzarzy, którzy wyprzedawali rodowe ryngrafy, fragmenty niegdyś świetnych zastaw stołowych, szable, stołki, ozdobne hafty- słowem wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Znalazł się nawet wariat, który wyprzedawał fasolę za srebrny talar od sztuki, zapewniając przy tym, że na pewno się zwróci.
-Zwróci się, pewnie od razu po zjedzeniu- pomyślał i uśmiechnął się do własnego żartu.
                Krowę udało się sprzedać bez większego problemu miejscowemu garbarzowi, któremu krowia skórka szczególnie przypadła do gustu. Pieniędzy wytargował niemało; starczyło na kozę i prosiaka. Resztę schował do skórzanego mieszka i powoli wracał z kozą na powrozie i prosiakiem pod pachą. Usłyszał krzyki parę stoisk dalej i z zainteresowaniem nadstawił ucha. Okazało się, że dwie kobiet pokłóciły się o ostatniego okonia przy jednym ze stanowisk. Baby nie patyczkowały się, widać było, że gotowe są wywalczyć upatrzona zdobycz, co też udowodniły. W ruch poszły pięści miotając wyćwiczone na pijanych mężach prawe i lewe sierpowe. Korzystając z zamieszania Jasiek podwędził dwie garści drogocennej fasolki. Tylko na spróbowanie.

***

                Wieczór mijał spokojnie. Słońce kończyło wędrówkę pozostawiając po sobie pomarańczoworóżowe wspomnienie. Bardziej leniwi chłopi dopiero zaganiali ostatnie sztuki bydła do obory, by niedługo po tym udać się do gospody na kufel piwa.
                Jasiek tym razem pozostał w domu i naprawiał uszkodzone przez kozę sztachety. Matka była zadowolona z syna; według niej koza dawał mleka w sam raz dla nich dwojga, a mimo lekkiej zwierzęcej wredoty, wydawała się być sympatyczniejsza niż wszystkie dziewczyny, z którymi zadawał się jej syn. Gdy słońce już niemal zaszło Jasiek został zawołany na kolację. Tym razem zamiast jajecznicy zaserwowany było omlet, sałatka warzywna i nieco szynki- posiłek wyglądał niemal świątecznie. Matka była wyraźnie zadowolona, pozwoliła sobie nawet na dzbanuszek wina od sąsiadów. Jedzenie ze stołu zniknęło szybko. Matka w bardzo dobrym humorze udała się spać. Jasiek, z racji, że był jeszcze nieco głodny, postanowił przyrządzić odrobinę zaiwanionej na targu fasolki. Wstawił gar z wodą na piec, po czym wyciągnął sakiewkę i zaczął przeliczać pieniądze. Miał odłożoną małą sumkę na czarną godzinę, a także na nie mniej ciemne nocne hulanki. Woda w tym czasie się zagotowała, Jasiek wrzucił część ziaren do gara. Gdy fasola była gotowa, przerzucił ją pospiesznie na talerz, żeby lekko przestygła. Ukroił chleba, nalał resztę wina i zasiadł do drugiej tego wieczora kolacji. Spróbował potrawy. Od razu zerwał się z miejsca, podbiegł do okna i wypluł wszystko.
                -Smakuje jak psie gówno- wyrzucił w eter (a prawdopodobnie wiedział, co mówi) - to pewnie kolejne z wyrafinowanych dań dla tych, co mają za dużo pieniędzy- mówił do siebie wyzbywając się reszty jedzenia i pozostałej fasoli na dwór. – Cholera, mogłem dać to tej zafajdanej kozie, może by od tego zdechła? – rozmarzył się.
                Pozmywał po sobie i poszedł spać.

***

                Słońce wschodziło powoli roztaczając swój blask nad całą doliną. Jasiek wstał tego dnia wyjątkowo wcześnie, a to za sprawą zaciekłego beczenia kozy. Poirytowany opuścił siennik, narzucił na siebie kubrak i wyszedł nakarmić i wydoić, jak to nazwał, „meczącą kupę sierści”. Gdy tylko wyszedł, jego oczom ukazał się niesamowity widok. Przed domem rosła gruba jak stary dąb, a wielka do samego nieba, olbrzymia łodyga fasoli.
                I w tym momencie coś sobie przypomniał:

                -Siadaj wnuczku, opowiem pewną legendę, ale tylko pod warunkiem, że przestaniesz łapać Azora za ogon. Co? To nie ogon, ale za to też masz go nie łapać!
                Dawno, dawno temu, jak mojego ojczulka jeszcze w planach nie było, a nasza wioska jeszcze nie istniała, stał sobie zamek. Był to zamek dużo, dużo większy niż wszystkie zamki jakie ktokolwiek widział. Była to twierdza olbrzyma. Pytasz gdzie się znajdowała? Dobre pytanie! Położony był on wysoko w chmurach i prawie nikt nie mógł tam dotrzeć. Cała ta dolina obfitowała w dobrobyt, a to za sprawą kury. Niby normalna kura jakich pełno u nas w kurniku, ale ta jedna była wyjątkowa. Dlaczego wnusiu? Otóż dlatego, że znosiła złote jajka. Mało kto widział te królestwo, ale kto je widział, zawsze opowiadał o złotych jajkach. Podobno byli tacy, co przynieśli je ze sobą. Tak czy inaczej nie wiadomo jak się tam dostać. Jedni mówią, że trzeba mieć skrzydła i latać jak ptak; inni, że jest magiczna fasola, po której można się wspiąć do tego królestwa; inni jeszcze, że trzeba przepłynąć bardzo głęboki wir, a wtedy znajdzie się wysoko w chmurach, przy samym królestwie. No i tyle. Morał? Jaki morał? Hmm… mówisz, że każda opowieść powinna mieć morał? To tu  morał jest taki, żeby nie myć się za często, bo od wody choroby można dostać. I tyle. A teraz leć pomóż babci.

                -To pewnie jest ta magiczna fasola, o której opowiadał mi dziadzia –zamyślił się Jasiek – no dobra, czas chyba sprawdzić, co jest na górze. Tylko wezmę nóż, bo może się przydać.
                Chwilę później można już było obserwować jak jeden z małorolnych chłopów wspina się na przerośniętą fasolę w portkach, koszulce, z kozikiem przywiązanym do pasa.
                Nieco ponad godzinę później Jasiek z lekka dysząc wdrapał się na szczyt fasoli, który kończył się w gęstych obłokach. Niedaleko rysował się zamek. Był ogromny, na oko dla kogoś czterokrotnie większego od człowieka, nie mógł więc należeć do nikogo innego jak tylko do olbrzyma. Chłopak postanowił zobaczyć czy legenda mówi prawdę o kurze, o wspaniałościach, jakie czekały w zamku. A przede wszystkim chciał zobaczyć olbrzyma. Pierwszy krok jaki postawił w chmurach był niepewny, na samym początku odnosił wrażenie, że gdy tylko puści fasolę, poleci na ziemię prędzej, niż zdąży zrugać kozę, za to, że wcześnie wyciągnęła go z łózka. Jednak nic takiego się nie stało. Chmury okazały się być twardym i stabilnym podłożem, toteż Jasiek pewnie ruszył w stronę zamku. Stanął pod drzwiami. Myśl o pukaniu (zwłaszcza w drzwi) szybko go opuściła. Rozejrzał się i dojrzał szparę w drzwiach, przez która przecisnął się przy niewielkich trudnościach. Wnętrze zabierało dech w piersiach. Ściany były wyłożone różnymi rodzajami broni, od mieczy i szabel poczynając przez halabardy, glewie, partyzany, na młotach i buzdyganach kończąc. Wszystko mieniło się srebrnym blaskiem, nadając pomieszczeniu magicznego uroku. Meble urzekały licznymi zdobieniami, krzesła miały wygrawerowane lwy i inne egzotyczne zwierzęta. Szafy wypełniały misy zdobione półszlachetnymi kamieniami, a wszelkie łychy, chochle i warząchwie przypominały raczej dzieła sztuki niż zwykłe sztućce. Jasiek rozglądał się po zamku szukając kury, wpadając w coraz większe zdumienie na widok wyposażenia, gdy posłyszał miarowe chrapanie z jednego z pokoi. Powoli kierował się w kierunku dźwięku. Wszedł do ogromnej komnaty przypominającej sypialnię. Jego wzrok momentalnie przeniósł się na łoże z baldachimem, na którym leżał półnagi, złoty olbrzym. Wspiął się po pościeli, aby z bliska przyjrzeć się temu niecodziennemu zjawisku. Delikatnie, żeby nie obudzić olbrzyma, dotknął jego skóry- była złota.
                -Cholera ich z tymi legendami- powiedział – kury nie ma, jest tylko złoty olbrzym, ale złote jajka się zgadzają – rzekł, po czym wyjął nóż i ruszył w stronę „skarbu”.
                Olbrzym zawył z bólu przerażająco głośno, ale chwilę później zemdlał.

***

                Od czasu dziwnego, donośnego pisku, jaki rozległ się nad całą krainą Jaśkowi i jego matce zaczęło powodzić się bardzo dobrze. Nowy zwierzyniec beztrosko hasał po podwórku, koza już dawno została przerobiona na gulasz. Kilku sąsiadów za niewielkie wynagrodzenie i obiecaną kolejkę w karczmie, pomagało rozbudować szopę i znieść do niej ściętą fasolę, która okazała się być dobrym źródłem opału. Co prawda dziwili się nieco skąd i jakim sposobem wyrosła tu tak ogromna roślina, ale za dodatkową kolejkę obiecali być zupełnie niezainteresowani tematem.
                Życie ciągnęło się leniwie.
               

czwartek, 3 stycznia 2013

Tydzień 14

Tak. Powstała dziura. Z racji intensywnych Świąt i czasu po nich nie udało mi się wstawić nic kompletnie. Teraz jednak na tydzien 14 pojawia się coś zupełnie nowego. Polecam!

Polskie Wesele



Wesele rozpoczęło się całkiem normalnie: kelnerki uwijały się zabierając kieliszki po szampanie, niespokojni goście wyczekiwali chwili, w której bez zbędnych ceregieli będą mogli otworzyć schłodzone flaszki, co cierpliwsi słuchali, jak rodzice panny młodej i proboszcz dziękują sobie nawzajem to za przybycie, to za wychowanie, to za inne pomniejsze bzdury; słowem, prawdziwe polskie wesele.
Stryj Henryk ulokował się strategicznym miejscu, tuż przy samym wejściu do kuchni. Mógł stamtąd dość szybko zareagować na nieszczęście w postaci brakującego alkoholu, zaś gdy trunków było pod dostatkiem mógł bez większych problemów podszczypywać przechodzące obok młode kelnerki. Teraz niecierpliwie czekał, aż wodzirej skończy przynudzać i wyda jedyny słuszny rozkaz, czyli wypicie zdrowia pary młodej. Ręce Henryka jakby podświadomie przesuwały się w kierunku butelki z wódką; w tym samym momencie lider zespołu zaczął grać „Sto Lat”, co zaowocowało błyskawicznym pojawieniem się wody ognistej w niemal wszystkich kieliszkach. Wesele rozpoczęło się na dobre. Stryjek zastanawiał się czy nie przyssać się do flaszki, ale coś w głębi serca podpowiadało mu, że będzie to nie na miejscu, dodatkowo odwiodła go od tego myśl, że przecież przede mszą wypił dwa piwa, dzięki którym proboszcz wydawał się wyjątkowo sympatyczny, a kazanie okazało się nader ciekawe.
Po trzeciej szybko wypitej kolejce poszedł do toalety i tu spotkała go niespodzianka. Szacował, że będzie jednym z pierwszych użytkowników tego miejsca i tym samym będzie mógł dokonać ceremonialnego spryskania deski klozetowej i podłogi, jak to miało miejsce na wielu poprzednich imprezach, jednak tym razem ktoś go uprzedził. Był tak zbity z tropu, że uznał, że odechciało mu się sikać. Wracając wpadł jednak na pomysł, by zajrzeć do jeszcze jednej toalety. Bingo! Ta pozostawała czysta, więc Heniek czym prędzej przystąpił do rytuału i po niespełna trzech minutach pozostawił toaletę elegancko zasikaną. Wrócił na miejsce, wielkopańskim gestem podniósł flaszkę i omiótł wzrokiem zgromadzonych przy stole, jednak nikt nie kwapił się do wypicia następnej kolejki; mężowie byli wstrzymywani przez swoje żony, młodzi musieli przynajmniej udawać przed swoimi partnerkami, że mało piją. Wypatrzył partnera swojej dalekiej siostrzenicy Izy. Siedział sam, bo Iza poszła przed chwilą do toalety- była to doskonała okazja do wychylenia kolejki. Stryjek podszedł do niego wymienili szybkie uprzejmości, lecz gdy doszło do nalewania Paweł zaczął się wymawiać, dziękować i przebąkiwał coś o abstynencji. Na sam dźwięk tego słowa Heniek odruchowo wykrzywił twarz w bolesnym grymasie, a młodzieniec jakby rozpłyną się w powietrzu. Sytuacja zrobiła się dosyć dziwna, na szczęście przyszła Iza i zaczęła żalić się na jakiegoś bezczelnego chama, który zasikał całą damską toaletę.
Dalej wszystko poszło gładko. Oczywiście było trzeba pobawić się trochę w łowcę, aby znaleźć kompana do picia, jednak przy dwustu osobach, jak wskazywało doświadczenie, w każdej minucie znajdował się ktoś, kto nie pozwoli kosztować trunków w samotności. Coraz bardziej zacieśniały się więzy rodzinne, pojawiło się sporo okazji do opowiadania rodowych historii. W miarę upływu czasu Heniek stawał się królem parkietu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Potem już nic nie pamiętał.
***
Obudził się późnym popołudniem w swojej zakurzonej chacie. Leżał w ubraniu, niedbale przykryty kocem, na tapczanie, który pamiętał jeszcze okres świetności PRL-u. Miał potwornego kaca i stwierdził, że słonce zdecydowanie za głośno świeci.